Autor Wątek: [#1]Anjin Miura's Stories: Lisy Pustyni (Mundial 2010)  (Przeczytany 7655 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Offline Anjin Miura

  • Trampkarz
  • *
  • Autor wątku
  • Join Date: Gru 2011
  • location:
  • Wiadomości: 42
  • Dostał Piw: 5
  • Na forum od: 12.12.2011r.
Odp: [#1]Anjin Miura's Stories: Lisy Pustyni (Mundial 2010)
« Odpowiedź #20 dnia: Marzec 24, 2012, 14:08:32 »

Anjin Miura's Stories: Lisy Pustyni...

...a więc już epilog dotyczący rozgrywek strefy medalowej w afrykańskim czempionacie.


Gdy trzeciego lipca, w okolicach północy, na Ellis Park Stadium w Johannesburgu Alexandre Pato cudem przepchnął Brazylijczyków przez morderczy mecz z Holendrami do półfinału Mundialu, pary półfinałowe zostały ostatecznie wyłonione. Jako pierwsi, na Green Point Stadium zmierzą się Francuzi i Portugalczycy, pamiętający swój ostatni półfinałowy pojedynek na Euro 2000. Dzień później na Moses Mabhida Stadium w Durbanie kolejny z historycznych rewanży. Anglicy wciąż żywo mają w pamięci koszmarny błąd Davida Seamana, który kosztował ich na Mundialu osiem lat wcześniej awans do kolejnej fazy kosztem aktualnego rywala, Brazylii, która z największym trudem dotarła aż do półfinału na afrykańskim czempionacie. Oba spotkania były szalenie ciekawe. W starciu najlepszych snajperów turnieju, Karima Benzemy i Liedsona wyszło na remis po jeden. Remis o tyle cenny dla Benzemy, bo pomógł Tricolores wyrównać stan dogrywki jak i dotrzymać Benzemie kroku w pogoni za Liedsonem (po 8 bramek). W rzutach karnych jednak szczęście stało po stronie Portugalczyków. Rui Patricio obronił strzał Nicolasa Anelki w ostatniej serii jedenastek i wprawił swoich rodaków w ogromną ekstazę. Francuzom, którzy i tak osiągnęli niemały sukces, patrząc na ich problemy przed Mundialem, zagrają w małym finale. Ich rywalem będą Canarinhos, których również szczęście opuściło w najważniejszym momencie. Chociaż przez 90 minut meczu dominowali Anglicy, bramkę strzelili dopiero w 78 minucie za sprawą Wayne'a Rooney'a. Los ponownie stał po stronie Brazylijczyków, którzy w doliczonym czasie gry uzyskali rzut wolny w okolicach 25 metrów od bramki Roberta Greena. Atomowe uderzenie Maicona wyrównało stan gry i przedłyżyło mecz o kolejne 30 minut, które nie przyniosły ostatecznego rozstrzygnięcia. I tym razem kapryśny los zadrwił z tych, których tak hojnie obdarował. Pechowcem który przestrzelił w dziesiątej kolejce karnych był właśnie Maicon i to Anglicy, po trupach, nierzadko brocząc we własnej krwi i pocie, dobili do bram Soccer City Stadium. A więc w finale zagrają efektowna Portugalia i boleśnie skuteczna Anglia. Zanim jednak stoczą bój o Puchar Świata, w małym finale na Nelson Mandela Bay Stadium o honor zawalczą Francuzi i Brazylijczycy.


Postrzegane jako najlepsze drużyny przełomu XX i XXI wieku ekipy Tricolores i Canarinhos miały jak ówczas zakładano zdominować rozgrywki piłkarskie na szczeblu reprezentacyjnym. Po dziesięciu latach oba zespoły, przeżywające większe i mniejsze kryzysy, spotykają się w finale pocieszenia. I tutaj nie pomogło regulaminowe 90 minut, a pasjonująca dogrywka to koncert Alexandre Pato i Karima Benzemy. Obaj jednokrotnie trafili do siatki i zaliczyli asysty - czas pokaże, że dziewiąty gol Benzemy da mu turniejowego Złotego Buta. W parze ze Złotym Butem nie pójdzie jednak chociażby brązowy medal, bo w karnych fortuna znowu powróciła do Kanarkowych, którzy bez niej niewiele zdziałaliby na tym turnieju. Tym razem nie zawiódł Maicon, mając świeżo w pamięci pudło sprzed trzech dni. Julio Cesar wyłapał strzał Mexesa i uratował w ostateczności posadę Dungi i honor Brazylijczyków. W sumie w trakcie całego turnieju Francuzi pokazali się z lepszej strony, acz medalu nie zdobyli. Choć właściwie i tak osiągnęli o wiele więcej niż od nich oczekiwano.


Najważniejsze widowisko miało zacząć się jednak dzień później, na Soccer City Stadium w Johannesburgu. Wyłonienie faworyta gier nie było zadaniem łatwym. Portugalska finezja i angielska konsekwencja miały tyle samo zwolenników, co przeciwników. I chociaż ku radości fanów pięknego futbolu początkowo dominowali Portugalczycy, a urodziwą bramkę po efektownym rajdzie zdobył Cristiano Ronaldo, karta powoli zaczęła się odwracać. Jeszcze przed przerwą wyrównującą bramkę zdobył po strzale głową Wayne Rooney. Wiara podopiecznych Carlosa Queiroza zaczęła się załamywać, a pewność siebie Anglików rosnąć, w najbardziej odpowiednim do tego momencie. Bez lekceważenia rywala i z pełnym zaangażowaniem Lwy Albionu zaczęły przejmować dominację w meczu. Grający niezłe zawody Cristiano Ronaldo w drugiej części już nie pograł, mając na plecach zdeterminowanego jak nigdy dotąd Rio Ferdinanda. John Terry grał mecz życia, sterując obroną jak profesor i ratując zespół z najgorszych opresji, skutecznie odciążając Roberta Greena, który zresztą bronił naprawdę nieźle. Wreszcie, w 84 minucie Portugalczycy postawili na całość i odważniej podeszli do rzutu rożnego, ustawiając się wyżej niż zwykle. Źle zagrany korner i szybkie wybicie piłki przez Ferdinanda na oślep. Dopadł do niej wprowadzony w drugiej połowie Theo Walcott, który z zawrotną szybkością rozpoczął szarżę na połowie rywala kończąc ją wystawieniem piłki wpadającemu nie wiadomo skąd w pole karne...Johnowi Terry'emu. Kapitan Wyspiarzy chyba postawił sobie zdobycie bramki w finale za punkt honoru. I udało mu się to, choć może oprócz odważnego, blisko 80-metrowego sprintu na drugą stronę boiska i dostawienie nogi do piłki nie było czymś wyjątkowo finezyjnym czy magicznym. To po prostu efekt ciężkiej pracy i zdrowej ambicji, której znaczenie Anglicy wreszcie zrozumieli. Zajęło im to bite 44 lata, od czasu gdy ostatnio wywalczyli sobie tymi przymiotami tytuł mistrzowski na własnych boiskach. Portugalczycy musieli obejść się smakiem, jedynie patrząc jak zwycięski tego dnia John Terry, który odkupił wszystkie swoje winy, wzniósł ku radości Anglików Puchar Świata w górę, jakby oznajmiając "Nareszcie nauczyliśmy się grać jak prawdziwa drużyna". Jak ironicznie brzmi to w ustach Anglików, którzy ten sport zespołowy wymyślili, pisać chyba nie trzeba.



Jedenastka turnieju

REJESTRACJA lub LOGOWANIE
Najlepsi strzelcy


Miura:"No to co...do zobaczenia drugiej części ;)"

Koniec

___

Łap, Nederland ;) Faktycznie, bardzo mi się nie chciało robić. Ale, no trzeba by. I jest. I to koniec pierwszej części przygód Anjina Miury, yay :D Wybaczcie takie trochę słabe podsumowanie, ale szczerze, od początku nie zamierzałem się na tym koncentrować więc, wiecie. ;)

Dziękuję wszystkim, ofc. Nie chcę się rozpływać etc. (co za dużo wazeliny to niezdrowo ;)), ale dzięki. Sądzę że, można zostawić tutaj temat tak na 2-3 dni jakby ktoś chciał coś jeszcze napisać/dodać/skomentować/zwyzywać/whatever. Jak miną te 2-3 dni, zamknąć i do archiwum. Nie kasujcie, bo historia straci seens :( A ciekawych kontynuacji zapraszam jeszcze raz do części drugiej, patrz sygnatura.

Dzięki i póki co po raz ostatni w dziale kariery reprezentacyjne:

Sincerely,
Anjin Miura. ;)
" po co jest moensienmgladbach to jakis cyrk"

"przecież nie będę każdej kolejnej wersji trzymał na kompie jak każda kolejna jest lepsza od poprzedniej"

TWOJA LIGA Pro Evolution Soccer

Odp: [#1]Anjin Miura's Stories: Lisy Pustyni (Mundial 2010)
« Odpowiedź #20 dnia: Marzec 24, 2012, 14:08:32 »