8# O minimalizmie słów kilka
Minimalizm w futbolu to cecha, która wyjątkowo mnie denerwuje. We współczesnej piłce jest on jednak wręcz nieodłącznym elementem, który wykorzystuje się co chwilę: a tu, bo wystarczy nam 1:0, a tam, bo to tylko sparing albo czeka nas za trzy dni ważniejsze spotkanie. Gdzie ta magia, chęć wygrania każdego centymetra na boisku, którą dostrzegam co dwa tygodnie w B-klasie (serio)? Może tej magii nigdy nie było, w końcu „wszystko jest iluzją”. Lecz nie będę Was zanudzał filozoficznymi wywodami. Po prostu przedstawię kilka przykładów minimalizmu, które mnie ostatnio wkurzało.
Pierwszy – Wisła Kraków wiosną w Ekstraklasie, za kadencji Moskala. „Biała Gwiazda” mogła walczyć nawet o mistrzostwo, gdyby nie ostatnie 5-10 minut meczów. Z drugiej jednak strony każdy, kto oglądał te frajersko przegrane przez Wisłę spotkania, z pewnością dostrzegł zmniejszenie intensywności gry Wiślaków po uzyskaniu prowadzenia. I to jakiego? 1:0. A potem było już za późno. Zamiast przy stanie 1:0 przeć dalej, naciskać na drugiego gola, oni często wycofywali się. Na tym polega piłka nożna? Rozumiem, jeśli mierzylibyśmy się z Chelsea, przy takim rezultacie - można byłoby pomyśleć o głębokiej defensywie (a i w takich meczach nie zawsze, jeśli się czuje, że jest się mimo wszystko lepszym).
Skoro już jestem przy zespole z Londynu, to proszę bardzo. Przykład numer dwa. Chelsea jest mistrzem Anglii, fakt. Ale kto emocjonował się tymi spotkaniami? Kiedy „Mou” kazał strzelać dwa gole, albo nieraz nawet wystarczał mu remis – i spacerek. Przecież to jest po prostu nudne. Nie lepiej oglądałoby się otwartą grę, cios za ciosem? Ja wiem, że to skuteczne, ale jednak…
Teraz podam kolejny zauważony przeze mnie minimalizm – całkiem niedawno, wręcz aktualnie. Eliminacje Ligi Mistrzów i spokojna gra Lecha. Gol, dwa i cześć. Rozumiem, że „Kolejorz” ma przed sobą następne trudne boje, że unika kontuzji, ale do cholery – jak wygrywam 2:0 grając z kumplami, to chcę wbić rywalom kolejne dwie bramki, upokorzyć ich, pokazać swoją wyższość. Poza tym, zawsze można próbować bić kolejne rekordy. A nóż, np. trafimy jeszcze cztery razy i osiągniemy jakiś historyczny wynik? Lub strzelimy najszybsze dwa gole pod rząd w historii np. polskich klubów w europejskich pucharach? Zawsze jest o co walczyć.
Ale to tylko krzyk rozpaczy piłkarskiego romantyka, poza tym za chwilę wyjedziecie mi argumentami, że i Lech, i Chelsea, wyszli na minimalizmie dobrze, pewnie wyszukacie coś nawet, by zadać kłam mojej teorii o Wiśle. To jednak nie zmieni faktu, że mam dość tej cechy na boisku.
Chcę zobaczyć wojnę, nie taktyczną bitewkę. Chcę zobaczyć żołnierzy i twardą walkę, a nie lalusiów i gwizdanie każdego, najmniejszego kontaktu.
Bo to jest sól piłki nożnej.