#6
Wyjazd integracyjny
Misja rozpoczęta. Nieskory do wyjazdów zagranicznych, będący w podeszłym wieku właściciel londyńskiego Fulhamu, zagościł w Europie Środkowo-Wschodniej. W towarzystwie kilku panów w czerni wysiadł w podrzeszowskiej Jasionce z prywatnego samolotu. Towarzyszyła mu także pewna tajemnicza osoba, która dołączyła do niego na lotnisku.
-Witam prezesa. Cieszę się, że się zgodziłeś na przyjazd. – rzekł Piuk.
- Nie ma sprawy, byle twoje zapewnienia były zasadne – rzucił tajemniczo Egipcjanin.
- Widzę, że spełniłeś moje prośby?
-Mówisz o brodzie? – zapytał Al-Fayed. Broda miała pełnić funkcję maskującą.
-A i owszem. Musimy działać incognito. Kto wie, czy za nami nie polecieli wysłannicy choćby Chelsea.
Po kilku minutach milczenia, na lotnisko nadjechała limuzyna, ociekająca w luksusy. Chromowana karoseria, skórzane siedzenia, przyciemniane szyby. W polskiej, drogowej szarówce nie w sposób nie dostrzec tak wyrazistego akcentu jak wynajęty przez Al-Fayeda wóz. Swoją dezaprobatę wyraził nieoczekiwanie Piuk:
-Tym nie pojedziemy!
-A to dlaczego? – wręcz z wyrzutem odrzekł prezes.
-Powiedziałem: incognito. Wobec takiej fury żaden nastoletni chłopak, tudzież dorosły mężczyzna nie przejdzie obojętnie.
-Czyli proponujesz pieszą pielgrzymkę? – cynicznie odburknął Al-Fayed.
-Spokojna pańska rozczochrana. Jeden telefon i wszystko załatwione.
Piuk wykręcił numer, inicjując konwersację w języku ojczystym – polskim. Jako, że świta prezesa, jak i on sam nie rozumiał ani słowa z całej rozmowy, toteż częste salwy śmiechu telefonującego budziły w ich świadomości ambiwalentne uczucia, połączone z delikatną irytacją.
-Zaraz będzie – poinformował swoich współpracowników Piuk – State-of-the-art jak to mawiają Anglicy – rzucił sloganem Polak.
-Czekam… - rzekł zrezygnowany nieco długim czekaniem prezes.
Po mniej więcej kwadransie na lotnisku pojawiło się auto. Auto sentymentalne. Auto, do którego wzdychają szczególnie starsze pokolenia. Auto, które swego czasu było obiektem marzeń milionów. Auto, które wyrażało luksus i pozycję społeczną. I wreszcie auto, którym poruszał się Marian Paździoch. Mowa rzecz jasna o Wartburgu.
-Siadamy – powiedział stanowczo Piuk – Teraz będzie prawdziwie incognito.
-Chyba żartujesz! – rzekł zmieszany Egipcjanin, który nie wiedział, co myśleć o całej sytuacji. Nie dość, że spoufalił się z anonimowym i niekoniecznie poczytalnym osobnikiem, to ten jeszcze zaprasza go do wytłuczonego samochodu.
-No to piechota.
Wyraźnie skonsternowany prezes uległ namowom Piuka. Zasiadł na przednim siedzeniu, na tyle usadowił się pomysłodawca przejażdżki i dwaj rośli ochroniarze prezesa, którzy z trudem mieścili się w stosunkowo niskim aucie. Za kółkiem natomiast zobaczyliśmy Jasia, noszącego sympatyczne przezwisko Młynarz.
-Interesująca przejażdżka! – ironicznie stwierdził po pewnym czasie egipski prezes – może dla odmiany zobaczyłbym polską młodzież, zdolną piłkarsko.
-Wszystko w swoim czasie. – oschle odrzekł Piuk.
Samochód zmierzał w kierunku zachodnim. W międzyczasie przejechał przez Dębicę i Tarnów. W obydwu miejscach za wyraźną namową Piuka zwanego Piotrkiem prezes Al-Fayed wysiadł i oglądał grającą na orlikach latorośl polskiego społeczeństwa. Przyglądał się jej z pewną rezerwą, nie chcąc niepotrzebnie wydać jakiejkolwiek ekspresji. Piuk widząc, że na prezesie nie robi to żadnego wrażenia, przystąpił do drugiej części planu. Taryfiarz, tj. Jasiu Młynarz opuścił aglomeracje miejskie i udał się na tereny wiosek. W jednej z nich wiekowy Wartburg przystanął.
-Czas mu dać odpocząć – stwierdził Młynarz.
-Dobra. W takim razie panie prezesie – zaczął z pewną nutką persyflażu Piuk – zapraszam na przechadzkę. - Al-Fayed wstał i podążył za swoim konfratrem w nieznane.
Po kilkuset metrach panowie napotkali boisko, a na nim chłopaków, którzy z pasją i ferworem współzawodniczyli w swoim lokalnym meczu. Na twarzy Egipcjanina pojawiło się niezrozumiałe osłupienie, będące zapewne wyrazem szacunku dla oglądanej młodzieży.
-Zapomniałem, że tak się jeszcze da… Niesamowite! – zawył z zachwytu Al-Fayed.
-Owszem. To piłka pierwotna. Pełna zdrowej rywalizacji, bez przekrętów. Czas zarzucić na nich sieci, niech się wybiją. Bóg ich obdarzył wielkim talentem, ale bez delikatnej inwencji ludzkiej, mogą przepaść niezauważeni, zniszczeni choćby przez nałogi. Grają na paryjach i w dołach, na kartofliskach i w gęstych darniach, czy też na brzegach ruczaju. Są ambitni i kochają sport. Czas im pomóc.
Choć prezes-staruszek nie wykrztusił z siebie żadnego słowa, to jednak wyraźnie było widać, że jest skłonny pomóc chłopakom. Jego twarz wyrażała pełnię zadumy, oczy spoglądały na radosnych chłopaków, którzy choć nie szczędzili sobie łaciny kuchennej, to rozgrywali spotkanie w duchu sportowej walki.