Wygrał piękny, czysty futbol. Adios, Jose...
Futbolu nie da się zabić. Można sprawić, by czysta fizyczna siła była górą raz, drugi, ale na dłuższą metę prawdziwa piłka się obroni. I na tej samej zasadzie – Barcelony nie da się ukatrupić. Można raz czy drugi zniwelować jej przewagę – dzięki konsekwencji, taktyce, agresji… Jednak na szczęście w dłuższej perspektywie talent, pasja i po prostu piękno będzie górą. Gdyby taki Real miał wyeliminować taką Barcelonę, trzeba byłoby napisać: do diabła z tym sportem. Po co coś tworzyć, po co budować, po co silić się na pisanie historii futbolu, jeśli lepiej po prostu pójść na wojnę i skakać przeciwnikom po nogach.
27 kwietnia 2011 roku Jose Mourinho zginął od własnej broni. Nie chciał z Barceloną grać w piłkę, chciał jej tylko przeszkadzać i to w brutalny sposób. Nie może mieć pretensji o czerwoną kartkę, bo cała jego taktyka była proszeniem się o taką kartkę. Cała ta taktyka była kuszeniem losu i igraniem z arbitrami.
Był kiedyś taki kolarz, Stanisław Królak, bardzo utytułowany zresztą. Mówiło się o nim, że kiedy nikt nie patrzył, walił przeciwników pompką od roweru. Bywało też w tamtych czasach inaczej – podobno niektórzy zawodnicy w tunelach rozsypywali gwoździki, chcąc wyeliminować jadących dalej zawodników. Mourinho miał mniej więcej taki sam pomysł na sport. On nie chciał się ścigać. Raz odkręcił przeciwnikowi kierownicę, raz spuścił powietrze z kół, raz zdzielił pompką. Nie szukał czystej rywalizacji pod tytułem „kto lepszy”, szukał konfrontacji pod tytułem „kto komu bardziej obrzydzi sport”. Można i tak. Ale niech teraz nie dziwi się, że ktoś w końcu jedno z wielu nieczystych zagrań dostrzegł. I odpowiednio ukarał.
Tak, to była czerwona kartka dla Pepe. Oczywiście niektórzy mogą uznawać, że ważniejszy jest skutek, niż przyczyna i że tak naprawdę Dani Alves powinien pójść nogą zdecydowanie do przodu i dać ją sobie złamać, bo złamanie byłoby pewne i niewątpliwie bardzo efektowne, otwarte. Wtedy – gdyby Alves opuszczał boisko w karetce – kartka dla Portugalczyka byłaby zasadna. A że obrońca Barcelony zdołał chociaż trochę z nogą uciec i że nie skończył jak Wasilewski, to – zdaniem niektórych – rozgrzesza rzeźnika z Realu. Nie – tak się nie gra w piłkę. To jest eksterminacja przeciwników, a nie futbol. Wątpliwe, by Pepe to kiedykolwiek zrozumiał, bo to człowiek, który nie liczy się ze zdrowiem przeciwników, ale dobrze, że są sędziowie, którzy nie potrzebują trzasku kości, by sięgnąć po czerwoną kartkę.
Chciał Mourinho grać ostro – to zagrał. Efekt: jego zespół kończył w dziesiątkę i dał sobie strzelić dwa gole, co w zasadzie przesądza kwestię awansu do finału Ligi Mistrzów.
Nie można jednak na ten mecz patrzeć tylko przez pryzmat czerwonej kartki, która oczywiście była istotna, bardzo istotna, ale która nie zmieniła przebiegu spotkania w tym sensie, że zarówno przed kartką, jak i później lepsza była Barcelona. Hmm… To nie był mecz Barcelony z Realem, tylko mecz Barcelony z jakimś trzecioligowcem, który nie ma żadnego pomysłu na grę. Z jednej strony Katalończycy, którzy ewidentnie skupiali się na tym, by pobawić się piłką, gola nie stracić i w razie możliwości, ewentualnie strzelić, z drugiej „Królewscy”, którzy stali, patrzyli, no i faulowali. Cały pomysł Realu polegał na rzuceniu piłki do Di Marii, by ten się w sposób widowiskowy przewrócił w okolicach pola karnego. Nie można na symulkach dojechać do finału – po prostu nie można i nie wypada. A dla takiego wspaniałego klubu to nawet wstyd.
Barcelona grała sobie spokojnie. Pyk, pyk, pyk, czas leci, rozstrzygniemy sprawę na Camp Nou. Pyk, pyk, pyk, przerwa, robimy swoje. Raz na jakiś czas urywał się Villa, czasami Pedro (dopóki Marcelo nie skoczył mu bez piłki na kolano), czasami Messi czy Xavi. Ale Barcelona jasno pokazywała, jakie ma priorytety – zagrać na zero, spokojnie, ustawić „dziadka” na środku boiska i robić swoje. Real chował się za podwójną gardą i czekał na ataki, których… wcale nie było. Czekał, czekał i nic. A czas uciekał.
Sprawę awansu rozstrzygnął Messi… Pisaliśmy kiedyś, że będziecie wszyscy – my też, oczywiście – opowiadać wnukom, że żyliście w czasach tego piłkarza. W środę znowu był magiczny. Gol na 2:0 to znowu jeszcze jedna kartka do tej pięknej historii futbolu. Sposób, w jaki Argentyńczyk prowadzi piłkę i sposób, w jaki potrafi cały rajd sfinalizować – to jest wszystko zjawiskowe. Dla Barcelony zdobył w tym sezonie 52 gole, licząc wszystkie rozgrywki, czym oczywiście pobił ustanowione w poprzednich epokach rekordy. To znamienne, że zawsze powtarza się: kiedyś było łatwiej, kiedyś strzelało się po dwanaście goli na mecz, kiedyś było dużo miejsca i dawne osiągnięcia strzeleckie - np. takiego Puskasa - niewiele są warte. A potem przychodzi taki chłopak – bo to jeszcze chłopak – i nagle te dawne, niby niewiele warte, bo nieprzystające do dzisiejszego futbolu rekordy z dziecinną łatwością bije. To już nie te czasy, kiedy piłkarz idzie środkiem boiska, pozdrawia publiczność, macha do mamy, a potem strzela. Dziś na nogi Messiego poluje każdy przeciwnik, a on mimo to biegnie dalej. I też strzela. A dopiero na końcu macha mamie.
Jest Barcelona drużyną trzy klasy lepszą niż Real, co pokazała dzisiaj i co pokazał sam Mourinho. To nie „Barca” musiała dostosować się do stylu przeciwnika, to Jose Mourinho musiał całkowicie przestroić swój zespół na zupełnie inną grę, by mieć chociaż trochę szans, by zniwelować czysto piłkarską przewagę rywala. Oczywiście, to wielki taktyk, geniusz w swoim fachu, ale nie dał rady. Nikt by nie dał rady. Fakt, że Portugalczyk nie wystawił ani Benzemy, ani Higuaina wskazuje, że zdawał sobie sprawę, jak zakończyłoby się granie otwartego futbolu z zespołem Guardioli…
Guardiola powiedział: - Porozmawiamy na boisku, o 20.45.
Porozmawiali.
Różnica między nimi jest taka, że ten pierwszy stworzył zespół, jakiego jeszcze nie widziano, a ten drugi próbuje tylko stworzyć antidotum. Jeden tworzy futbol, drugi próbuje go zabić. Słowo „próbuje” jest bardzo istotne. Teraz niech każdy odpowie sobie sam, kto kogo przerósł – ten, który zbudował drużynę przerastającą resztę świata, czy ten, który raz na jakiś czas wsadzi tej drużynie patyk w szprychy.
Adios Jose. Jesteś wielki, wiadomo, ale mimo wszystko więcej szacunku mieliśmy dla Realu z czasów Vicente del Bosque, trenera, który niby tylko nie przeszkadzał piłkarzom grać. Wtedy „Królewscy” byli piękni, dziś są szkaradni.
weszlo,com