#64 - Porwanie prezesa. Wyjechałem dziś wcześniej ze swojego domu. Trening jak zwykle robiłem o 8.00, ale chciałem jeszcze na chwilę wstąpić do prezesa, miałem do niego pewną sprawę. Zdziwiony, zauważyłem, że nikogo nie ma w gabinecie. Zawsze kiedy nie przychodził prezes, to uprzedzał mnie wcześniej telefonicznie. No nic. Może dziecko nagle zachorowało, albo żona? Oby nie, ale naprawdę nie wiem czemu nie ma dziś w pracy mojego szefa. Idę więc do szatni, by przebrać się na trening. Wszedłem do pustej jeszcze szatni i zacząłem przeglądać plan treningu. Powoli gromadzili się zawodnicy. Gdy skończyli się przebierać, zarządziłem wyjście na murawę. Chwytając już klamkę drzwi od szatni, usłyszałem sygnał przychodzącego połączenia. Co to za numer? Znów ktoś dzwoni do mnie z nieznanego numeru, tak być nie może, dziś po treningu idę do salonu, by wziąć drugi telefon na abonament. Jeden będzie służbowy, a drugi dla znajomych. Nacisnąłem klawisz odbioru, stojąc w progu uniemożliwiłem wyjście chłopakom na trening. Gestem pokazałem, by z powrotem usiadli.
- Halo? - rzuciłem.
Usłyszałem jakieś szmery, szepty.
- Halo?! - powtórzyłem.
Dalej słyszałem dziwne odgłosy. Już miałem się rozłączać, ale głos w słuchawce odezwał się.
- Jest tam kto? - powiedział jakby znajomy głos...
- Tak, słucham? - odparłem.
- To ja - Leszek - prezes klubu.
- Aaaa, więc to Pan? - upewniłem się z uśmiechem.
Znów usłyszałem szepty.
- Za tydzień - we wtorek, na ulicy Sienkiewicza, w opuszczonej fabryce "Eden" zostaw 100 tys. złotych. Pieniądze mają być w czarnej torebce, położone na podłodze, w odległości 10 metrów od wejścia frontowego - powiedział trzęsącym się głosem Leszek.
- Co?! - wykrzyczałem.
- Inaczej, gdy suma nie będzie się zgadzać, lub gdy wcale jej nie będzie, to zapamiętaj tą rozmowę, bo będzie ona moją ostatnią, gdy nie spełnisz powyższych warunków - dławiącym głosem ciągnął prezes.
- Jestem cały i zdrowy, nic mi nie dolega, ale jeśli nie będzie pieniędzy... - zamilkł.
- Ale Panie prezesie, gdzie Pan jest? - spytałem głosem pełnym rozpaczy.
Chłopaki już wiedzieli, że stało się coś złego.
- Słuchaj mnie syneczku. Kasa we wtorek, tam gdzie Ci ta pi*da mówiła, jasne? - wciął się jakiś facet.
- Tak, ale...
- Nie ma "ale", ma być i tyle, a reszta mnie gówno obchodzi. To ma być czysty szmal, nie jakiś druk, fałszywki, jak wszystko będzie w porządku, frajer przeżyje.
- Przecież ja nie mam tyl.. - próbowałem powiedzieć coś.
- Eeee, ściśnij du*ę i szykuj kasę. To nara frajerze. Aha, jak psy zaczną coś węszyć, to i ty kojkniesz. Zrozumiano?
Nic nie odpowiedziałem.
- Pytam się!
- Tak. Zrozumiano.
Rozmówca rozłączył się. A więc porwali prezesa! Chcą okupu ode mnie! Życie mojego kolegi zależy ode mnie! Ale skąd ja wezmę tyle szmalu? Boże, dlaczego ja?
Powiedziałem chłopakom co się stało, ukryli twarze w dłoniach. Odwołałem oczywiście trening. Podjechałem pod dom prezesa. Zadzwoniłem kilka razy. Nikt nie otworzył. Nacisnąłem na klamkę, okazało się, że dom jest otwarty. Pewnie z domu go wyciągnęli, pomyślałem. Na kanapie siedziała zapłakana żona prezesa i zaczęła piszczeć na mój widok.
- Przepraszam! - powiedziała, myślałem, że to znów oni...
- A więc Pani wie? - zadałem bezsensowne pytanie.
- Tak! W nocy wpadło tu 3 i go szarpali i bili! - mówiła zapłakana.
- A Pani coś się stało? - spytałem, podając jej chusteczki.
- Trochę mnie bili, ale nie wzięli mnie. Nawet nie wiem gdzie zabrali mojego męża! I czego od niego chcą?! Nie wiem nawet czy on żyje! Zaraz idę na policję.
- Nie! - wtrąciłem.
I tu wyjaśniłem całą sytuację. Kobieta przestała płakać, by potem znów wybuchnąć.
- Przecież nikt nie ma tylu pieniędzy! Na koncie mamy ledwie 10.000 tys! Oni go zabiją!
- Coś wymyślimy - powiedziałem bez nadziei w głosie...Nawet nie pytałem o to, w jakich okolicznościach porwali jej męża. Bo i po co? Jeśli powiemy policji, zginę ja i zapewne Emilia - żona porwanego...
W następnej części: Ciąg dalszy tej historii.